Od
dwóch tygodni w domu mam szpital. Nadusia i D. smarkają, churchlają,
zarazki sieją. Starałam się izolować Tatiankę od nich, ale siłą rzeczy
się nie da. I niestety choróbsko i ją dopadło. W piątek starałam się
dostać do pediatry, ale jak zwykle w naszej przychodni było to
nierealne. Internistka osłuchała mi małą i powiedziała, że na puckach
nic nie ma, więc to zapewne tylko katarek. Żadnych leków nie przepisała,
stwierdziła, że moje mleko będzie dla małej najlepszym lekarstwem.
Jednak dla mnie wydzielina z noska miała brzydki kolor, więc na własną
rękę podałam jej Nasivin i Tantum Verde do gardła. Myślę, że to był
strzał w 10, bo infekcja nie rozwijała się dalej i w niedzielę mała
miała o wiele mniejszy katarek niż w piątek. Gdybym posłuchała
internistki pewnie dziś antybiotyk byłby w użyciu.
CHRZCINY...
W
końcu. Nareszcie. Gdybym nie truła D., a w końcu nie wzięła sprawy w
swoje ręce, pewnie Tatianka do dzisiaj nie była ochrzczona. A tak moja
mała córunia dołączyła do bożych dzieciątek. I to z jaką gracją. W
porównaniu z Nadusią, która w czasie swojego chrztu całą mszę dawała
taki koncert, że księdza słychać nie było, Tati to cichutka myszka.
Rozpłakała się na początku Mszy św. Powód? Głód zajrzał jej do pupci.
Przed wyjściem z domu próbowałam ją nakarmić, ale słoneczko moje to taki
typ, że jak nie ma ochoty, to choćbym całą pierś jej władowała do
buźki, to i tak ją wypluje i jeść nie będzie. I tak było i tym razem.
Proboszcz pozwolił nam skorzystać z zakrystii i już po chwili dziecię
odzyskało humor:) I nawet katarek jej nie przeszkadzał. Dotrwaliśmy do
końca mszy:)
W
restauracji też pokazała klasę. Spała, jadła, rozglądała się,
uśmiechała do gości. Nic jej nie przeszkadzało. Po powrocie do domu
padła zaraz po kąpieli i spała do rana:)
Kochana kruszynka...
Kochana kruszynka...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz