Dziś
aura sprawdzała naszą wytrzymałość na wysokie temperatury. Czułam się
jak w piekarniku nagrzanym do 250st.C. Okropność jakaś po prostu.
Człowiek ledwie pomyślał, żeby się ruszyć, a już był cały mokry. Ulgę
przyniosła działka pod lasem, gdzie w cieniu jabłonki i czereśni
schroniłam się z dziewczynkami i moimi bardzo dobrymi koleżankami i ich
pociechami. Dzieciaki (Nadunia i dwaj chłopcy - Adaś i Mateusz) dogadały
się bez problemu i buszowały po ogrodzie. W kilku miejscach trawa się
lekko przerzedziła, w kilku miejscach kwiatki straciły swoje pąki, ale
za to maluchy były wniebowzięte;) Szczególnie wówczas, gdy taplały się w
wodzie, konewkami podlewały kwiatki i siebie przy okazji;)
Tatiankę
upał wymęczył strasznie. Bardzo dużo dziś mi spała. Drzewa choć cień
dawały, to od duchoty i skwaru niewiele chroniły. Na szczęście w domku
panował przyjemny chłodek, więc właśnie tam przez większość dnia malutka
oddawała się w objęcia Morfeusza. W chwilach, gdy do nas dołączała
uśmiech z jej buźki nie schodził. Taki mały pogodny osesek:) Dzielnie i
ze spokojem znosiła to, co nam pogoda zgotowała.
Teraz
obie już śpią. Tati padła o 20.00, a Nadunia pół godziny temu. Wieczór
dla mnie:) Drugi z rządu (wczoraj już o 21.00 obie córy smacznie spały).
Nie powiem, zaczynam się przyzwyczajać;) Czekam na męża. Najdalej za 30
minut powinien wrócić z pracy. Może znów kolacyjka na powietrzu? Co
prawa na balkonie, ale zawsze... Poza tym od dwóch godzin pada
deszczyk;) Powietrze się oczyściło z pyłu i kurzu, czuć przyjemny
chłodek... Tak, zdecydowanie późna, lekka kolacyjka na świeżym, rześkim
powietrzu to jest to, czego teraz potrzebuję;)
Znikam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz